Wyszukaj publikacje zawierające tekst:
 
wersja do druku
Dziwny przypadek lustracji Zyty Gilowskiej – może i prowokacja, tylko właściwie czyja?
Gazeta Sądowa nr 7-8, lipiec - sierpień 2006
Dziwny przypadek lustracji Zyty Gilowskiej – może i prowokacja, tylko właściwie czyja?

Od momentu ujawnienia opinii publicznej tzw. „sprawy Gilowskiej” mija już czwarty tydzień. Medialnie rozpoczęła się ona 13 czerwca br. od powiadomienia przez Rzecznika Interesu Publicznego premiera, iż zamierza rychło zakwestionować oświadczenie lustracyjne wicepremier Gilowskiej i skierować sprawę do sądu.
Od tej pory niewiele się w sprawie faktycznie wyjaśniło, różne zaś najważniejsze osoby w państwie zachowują się w zaistniałej sytuacji dziwacznie.
Premier Marcinkiewicz najpierw w wielkim, niczym chyba nieuzasadnionym pośpiechu Gilowską zdymisjonował, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, iż ustawa w takim przypadku obliguje sąd lustracyjny do umorzenia postępowania.
Gdy to do niego dotarło, jeszcze przed wyjaśnieniem czegokolwiek zaproponował kilkakrotnie publicznie byłej wicepremier ponowne objecie urzędu.
Profesor Gilowska ostatecznie ofertę odrzuciła.
Z kolei prezes PIS - Jarosław Kaczyński, jeden z najzagorzalszych zwolenników lustracji, zdecydował się prof. Gilowskiej doradzać w sprawie. I namawiając ją by nie stawiała się na rozprawie w sądzie doradził jej chyba najgorzej.

Poza sporem jest, iż była już wicepremier i minister finansów – profesor Zyta Gilowska ostatnio wielu prawdziwych przyjaciół politycznych nie miała. Wprawdzie większość Polaków uznaje, że źle się stało, iż jej rządowa kariera zakończyła się w tak dramatycznych okolicznościach dymisją (sondaż GW,26 czerwca 2006 r.), ale jak się wydaje wynik sondażu należałoby interpretować raczej jako ocenę jej zawodowych kompetencji na tle pozostałych ministrów i jednocześnie swoiste wotum nieufności dla nieznanego nikomu następcy niż jej prawdomówności. Nikt przecież respondentów nie pytał czy jej wierzą.

Od jakiegoś czasu publiczną tajemnicą w Polsce było, że prof. Zyta Gilowska ma w IPN teczkę. Wiadomo było także, iż w swoim oświadczeniu lustracyjnym – złożonym w związku z wykonywaniem mandatu posła do współpracy ze służbami specjalnymi PRL się nie przyznała. Poprzedni Rzecznik Interesu Publicznego – sędzia Nizieński nie znalazł żadnego powodu by prawdziwość treści jej oświadczenia lustracyjnego zakwestionować, lub też jak teraz mówią niektórzy nie znalazł na to czasu.
Albo zatem nowy Rzecznik dostrzegł jakiś powód by ocenić zawartość teczki odmiennie, albo też coś się w jej zawartości istotnie ostatnio musiało zmienić. Nie wiadomo tylko co, bo to tajemnica.

Od 2001r. trwa postępowanie karne, a od 2003 r. proces sądowy męża przyjaciółki Zyty Gilowskiej, którego jeszcze w czasach PRL znała jako funkcjonariusza „zajmującego się przestępstwami gospodarczymi”, a który jak dziś już wiadomo faktycznie był funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa i miedzy innymi na jej temat pisał raporty. Jest oskarżony o wynoszenie z UOP tajnych dokumentów dotyczących aktualnych VIP-ów, jak uważa prokurator w celu sprzecznego z prawem ich wykorzystania – np. do szantażu.
Wiele wskazuje na to, iż nowe „dowody” z teczki Zyty Gilowskiej pochodzą właśnie od niego.
Na temat wyjaśnień Witolda W. i jego procesu wiele nie wiadomo, bo oczywiście także jest tajny.

Zyty Gilowskiej nigdy nie lubiła ani Samoobrona ani LPR – obie partie wcześniej ramię w ramię z PiS zwalczały ją za liberalne poglądy, animozje nie ustały, gdy została ministrem i wicepremierem. Natychmiast odmówiła zgody na realizację licznych kosztownych i nierozsądnych w jej przekonaniu pomysłów obu koalicjantów. Podpisanie egzotycznej koalicji od razu zresztą miało być powodem złożenia przez Gilowską dymisji.
Wydaje się, iż od początku nie ufali jej także działacze PiS – została przecież pozyskana od największego i najbardziej znienawidzonego konkurenta – Platformy Obywatelskiej i nie można zapomnieć, iż to ona była w końcu jednym z twórców programu gospodarczego najzacieklej przez PIS zwalczanego w kampanii wyborczej (choćby podatki 3x15%).
Jak się powszechnie uważa prawdziwym powodem przygarnięcia jej przez PiS po jej rozstaniu z Platformą (szatański pomysł przypisuje się strategom PiS od politycznego marketingu - Bielanowi i Kamińskiemu) nie było wcale uznanie dla jej wiedzy i kompetencji merytorycznych, ale cyniczna rachuba osłabienia konkurenta – za prof. Gilowską do PiS miało przejść kilku a nawet kilkudziesięciu posłów z Platformy. Taki ponoć był plan, który jednak całkiem się nie powiódł.
Konflikt miedzy PiS i ugrupowaniami satelickimi a wicepremier Gilowską istniał cały czas i ciągle narastał. W rozpoczynającej się właśnie kampanii samorządowej Gilowska jako wicepremier i minister finansów zarówno PiS-owi jak i satelitom mogła już tylko zaszkodzić. Każda kampania wyborcza ma swoje żelazne prawa, wybory wygrywa się obiecując na prawo i lewo wszystko czego wyborcy oczekują: pracę dla bezrobotnych, 3 miliony mieszkań, 5 nowych stadionów, autostradę do Torunia, podwyżki płac lekarzom, nauczycielom, górnikom i emerytur emerytom. O koniecznych oszczędnościach budżetowych i naprawie finansów publicznych w kampanii wyborczej wspominać nie wolno.

O byłej wicepremier Gilowskiej bardzo ciepło – jako o najlepszym ministrze swojego rządu wypowiadał się kilkakrotnie (i przed dymisją i po) premier Marcinkiewicz. I w tym chyba był szczery. O całej sprawie zaś powiedział, że było to draństwo, a możliwe nawet, że prowokacja służb. Prawdą jest jednak także, iż gdy po upublicznieniu planu wystąpienia przez Rzecznika Interesu Publicznego do sądu o lustrację Gilowskiej oddała się ona do dyspozycji premiera, ten zdymisjonował ją niemal natychmiast.
Mógł poczekać na decyzję sądu. Nie poczekał. Może zatem tak pospieszna decyzja o dymisji nie całkiem była własną decyzją premiera?

Historyczny już, zabawny skądinąd konflikt rządu (a przede wszystkim Gilowskiej) z Prezydentem Kaczyńskim o koszty uzyskania przychodów tzw. wolnych zawodów pokazał wcześniej, iż jej dymisja jest już tylko kwestią czasu.
Uznać trzeba także, iż potencjalnie zainteresowanych jak najpilniejszym zakończeniem rządowej kariery Zyty Gilowskiej mogło być wielu. Sama wspomina w tym kontekście o mafii paliwowej (forsowała projekt zrównania akcyzy na olej opałowy i napędowy, który miał uniemożliwić lub znacznie ograniczyć możliwość przestępczego działania), oraz o ludziach z dawnych służb specjalnych ( próbowała zlustrować pod kątem dawnej przynależności do służb urzędników Ministerstwa Finansów, podobnie jak w swoim resorcie wcześniej zrobił to wicepremier Ludwik Dorn).
Ponieważ mimo kilkakrotnie pojawiających się plotek sama jednak odejść nie chciała, w sposób nad wyraz szczęśliwy dla zainteresowanych całkiem nagle i niespodziewanie pojawił się „dogodny” pretekst.
Ani opinia publiczna, ani sama Gilowska nie wie co takiego ostatnio odnalazło się w jej teczce, co miało radykalnie zmienić ocenę prawdziwości jej oświadczenia lustracyjnego.
O zaszkodzenie jej podejrzewa Witolda W. ze Świdnika (za GW, Gilowska nazwiska nie podaje) – osobę skądinąd moralnie podejrzaną. Za komuny był funkcjonariuszem SB, w wolnej Polsce został oskarżony o wynoszenie z UOP dokumentów w celu wykorzystania ich do szantażu (tak twierdzi prokuratura).
Podobno wśród wyniesionych dokumentów nie było żadnych dotyczących Gilowskiej. Zasadne wydaje się jednak podejrzenie, iż być może w czasie przesłuchań i procesu w swojej sprawie oskarżony były funkcjonariusz SB zechciał ze śledczymi pohandlować.
Może w zamian za łagodniejsze potraktowanie „sprzedał” śledczym ciekawe „dowody” na temat bardzo ważnej teraz, a niewygodnej dla wielu osoby – wicepremiera rządu?
Może nie mając nic do zaoferowania „dowody” na poczekaniu wymyślił? A może ktoś mu to podpowiedział?

Archiwum IPN składające się w głównej mierze z dokumentów wytworzonych przez funkcjonariuszy SB z założenia wiarygodne nie jest. Nie chcą brać tego pod uwagę zaślepieni często heroldowie lustracji. Archiwum nie jest wiarygodne nie tylko dlatego, że jego zasoby zostały znacznie przetrzebione.
Przy okazji fałszywek odnalezionych w teczce Jarosława Kaczyńskiego zaczęto lansować nowy pogląd na temat wiarygodności teczek.
Wiarygodne mają być dokumenty SB sprzed 1989 roku – bo te wytwarzali funkcjonariusze dla własnych potrzeb operacyjnych i ponoć nie mieli żadnego interesu by je fałszować. Podejrzane są teraz podobno dokumenty wytworzone, bądź „odnalezione” później.
Z taką tezą nie sposób się zgodzić.
Komunistyczna Polska od początku swojego istnienia została zbudowana na fałszerstwie i oszustwie, a zaczęło się to sfałszowaniem wyborów.
Potem były sfingowane procesy oparte na fałszywych oskarżeniach i dowodach.
To w sprawach poważniejszych. W sprawach drobniejszych oczywiste jest, iż funkcjonariusze SB znaczną część notatek pisali posiłkując się własną wyobraźnią, a ich podstawowym motywem było uwiarygodnienie swoich „zasług” w oczach przełożonych i rozliczenie często zdefraudowanego funduszu operacyjnego.
Aby można było rozliczyć własne wydatki z restauracji z funduszu operacyjnego trzeba było tylko opisać supertajne spotkanie z niemniej tajnym współpracownikiem.
By zostać uznanym za funkcjonariusza potrzebnego i operatywnego notatek takich trzeba było wytwarzać jak najwięcej. Kto miałby to sprawdzać i weryfikować? I właściwie po co?
Na fikcyjne „osobowe źródło informacji” lub równie fikcyjnego „tajnego współpracownika” najlepiej nadawali się znajomi i sąsiedzi SB-ków. Świetna była osoba bywająca w domu funkcjonariusza, zaprzyjaźniona z rodziną – np. znajoma żony, na spotkaniach towarzyskich przecież ludzie mówią – o sobie, kolegach z pracy, znajomych, o problemach życia codziennego. Cwany agent rozmową zawsze może trochę pokierować.
Brak w aktach IPN jakiegokolwiek podpisanego osobiście przez domniemanego „TW” dokumentu - zobowiązania do współpracy, osobiście pisanego donosu, pokwitowania za pobrane wynagrodzenie, a wszystko wskazuje na to, że tak właśnie jest w omawianym przypadku, zawsze powinien Rzecznikowi Interesu Publicznego wskazywać na opisany powyżej charakter „współpracy”.
W przeciwnym przypadku staje się on faktycznie rzecznikiem chichoczących teraz po kątach byłych funkcjonariuszy SB, a nie publicznego interesu.

Przypadek prof. Zyty Gilowskiej ośmiesza ideę lustracji w ogóle, a PIS-owski projekt zmiany ustawy lustracyjnej w szczególności. Według niego sąd lustracyjny jest zbędny, Rzecznik Interesu Publicznego także. Lustrować będziemy się sami, a podstawą do lustracji będą przetrzebione, niewiarygodne, często wytworzone dla sfinansowania alkoholowych libacji SB-ków wymyślone notatki.
Może zatem obrzydliwą prowokację uknuli zagorzali przeciwnicy lustracji? A Gilowska nie była wcale celem, lecz tylko dobrą, bo znaną ofiarą?

Zyty Gilowskiej osobiście nie znam, ale tego co przeżywa teraz serdecznie jej współczuję. Na podstawie materiałów prasowych, a tylko takimi informacjami dysponuję mogę stwierdzić, że to jej wierzę.
Jestem zdeklarowanym zwolennikiem grubej kreski i patrzenia w przyszłość a nie w przeszłość. Dlaczego?
I system komunistyczny w całości i tajni współpracownicy SB, podobnie jak sama SB zostali już napiętnowani przez historię. Jeżeli zaś ceną za wykrycie i ujawnienie kolejnych TW miałaby być krzywda innych, niewinnych ludzi, których z powodu zdefraudowanych pieniędzy z funduszu operacyjnego SB-cy bez ich woli i wiedzy zarejestrowali jako „tajnych współpracowników” albo tzw. „kontakty operacyjne” to moim zdaniem nie warto.
Skrzywdzenie jednego niewinnego człowieka nie może usprawiedliwić największych nawet korzyści z napiętnowania kilku winnych.

Mirosław A. Kamiński